Andrzej Gołota bez cenzury cz.I

andrew01Niewygodne pytanie sparuje żartem, niegroźną zaczepkę potraktuje lekkim jabem, nieczysty atak przepuści nad lewą ręką, zejdzie z linii ciosu i odda z kontry. Oto Andrzej Gołota bez cenzury.

Mistrzem słowa mówionego nigdy nie był. Rozmówca z niego niewygodny i humorzasty. Mimo to, niektóre wypowiedzi Andrzeja Gołoty już przeszły do historii sportu. Wybraliśmy kilka cytatów kojarzonych z najbardziej znanymi momentami w jego karierze. Może pomogą one nam wszystkim zrozumieć coś więcej z tego fenomenu?

1.Noc z 11 na 12 lipca 1996r. Nowy Jork. Kilka godzin wcześniej Andrzej Gołota wydostał się z oblężonej przez policję hali Madison Square Garden. Lekarz właśnie założył mu 13 szwów na czubku głowy, gdzie oberwał wielkim jak dachówka telefonem komórkowym. Ręka trzymająca telefon należała do ochroniarza Riddicka Bowe. Na zewnątrz przy nowojorskiej 7. alei panuje chaos. Kibicujący Gołocie Polacy przed chwilą starli się z ziomkami Bowe’a z Brooklynu. Po ulicach krążą oddziały policji konnej. Środkiem alei idzie pochód wiwatujących Polaków prowadzony przez olbrzyma w białym garniturze z krokodylą szczęką, członka grupy współrządzącej wtedy polskim światkiem przestępczym. Andrzej Gołota próbuje wydostać się z budynku Southgate Tower Hotel, który znajduje się w epicentrum wydarzeń. W momencie, kiedy zjeżdża na dół w hotelowej windzie natyka się na dziennikarza Gazety Wyborczej Radosława Leniarskiego. W środku są również Lou Duva i Roger Bloodworth. Gołota spogląda na Leniarskiego przekrwionymi oczami, rozchyla kurtę, wyciąga zza pazuchy kij baseballowy i puszczając do niego oko mówi: „Niezłe jaja”.

Więcej o walce Gołota vs. Bowe pisaliśmy w: Kronika zapowiedzianej emerytury

2. Kilka tygodni później, latem 1996r. prezydent Aleksander Kwaśniewski jest w drodze na Igrzyska Olimpijskie w Atlancie. Spotkają się z Gołotą w konsulacie polskim w Nowym Jorku. Kwaśniewski nie może się powstrzymać i zdobywa się na pytanie, nad którym tego lata łamał sobie głowy cały naród. Wszyscy Polacy, bez względu na światopogląd, wyznanie, orientację seksualną, sytuację materialną, pochodzenie etniczne i sympatie polityczne bezskutecznie szukali na nie odpowiedzi. Na bok odeszły tradycyjne spory o to, czy stan wojenny był zbrodnią, czy koniecznością. Wszystkie dzienniki, stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe czekały choć na wyjaśnienie TEJ zagadki.

Kwaśniewski: Panie Andrzeju, niech pan powie, dlaczego uderzył pan tego Bowe’a poniżej pasa, przecież prowadził pan na punkty???
Szczerze, panie prezydencie?
Szczerze, panie Andrzeju.
Bo mnie wkurwił – wyjaśnił Gołota.

fot. flickr.com/CC by Drabik

fot. flickr.com/CC by Drabik

TT

W drugiej części Andrzej wyjawi prawdziwe powody porażki z Brewsterem oraz zdradzi co robiłby w życiu, gdyby nie boksował.

Szybki lewy: punkt dla Szpilki

fot. flickr.com CC by Dusty J

fot. flickr.com CC by Dusty J

Pierwsze starcie przed walką Tomasza Adamka z Arturem Szpilką za nami. Panowie spojrzeli sobie w oczy, dziennikarze zapytali o pieniądze, a kwestia testów antydopingowych przeszłaby pewnie bez echa. Gdyby nie podniósł jej sam Szpilka.

Było spokojnie i kulturalnie, ale w pojedynku na słowa najskuteczniejszą akcją popisał się Artur Szpilka, który niespodziewanie trafił bardziej doświadczonego Adamka krótkim lewym sierpem z doskoku.

Szanowałbym go gdyby zgodził się na antydopingowe testy olimpijskie. (…) Dalibyśmy przykład młodym chłopakom. O nic go nie oskarżam, ale dlaczego nie chce się na to zgodzić? Powinno się z tym walczyć. W końcu każdy z nas ryzykuje swoim zdrowiem. Szkoda. Była okazja, żeby dać przykład w Polsce – powiedział Szpilka.

Punkt dla Artura. Nie dość, że podniósł ważną kwestię (kto by pomyślał), to wykorzystał lukę w gardzie rywala i strzelił go prosto w zęby.  

Niestety olimpijskich testów antydopingowych rzeczywiście nie będzie. Nie zgodził się na nie obóz Adamka. Nie wiadomo, czy jakiekolwiek testy w ogóle będą. Sam „Góral” mógłby zabrać głos, odnieść się do słów młodszego kolegi i wyjaśnić dlaczego zapisu o badaniach nie ma w kontrakcie. Woli milczeć. Także media relacjonujące Adamek vs. Szpilka zupełnie pomijają tą kwestię. Łatwiej oczywiście zająć się wyliczaniem ile kto zarobi.

Nie zarzucamy Adamkowi, że stosował, lub stosuje doping (zrobił to Szpilka) – za rękę nikt go nie złapał, konto ma czyste. Ale wiarygodność boksu z Polsce bezwzględnie wymagała, żeby najbardziej oczekiwana i lukratywna walka a.d.2014 spełniała najwyższe standardy. Pięściarz formatu Adamka mógłby docenić wagę tego problemu, dać przykład, a nie udawać, że temat nie istnieje.

Doping w boksie to kwestia życia i śmierci tej dyscypliny. Boks stał się niszowy i traci na popularności, bo kibice przestali wierzyć w ideę uczciwej walki na równych warunkach. Na koniec warto zadać sobie pytanie, czy wiedząc na pewno, że walka jest uczciwa, pojedynek Adamka ze Szpilką zyskałby, czy stracił?

TT

Diablo Wielka Smuta

27 września Polacy znów zapukają do bram Kremla. Zanim Diablo Włodarczyk weźmie na ząb Grigorija Drozda, a Paweł Kołodziej skrzyżuje rękawice z Denisem Lebiediewem warto jednak pomyśleć, czy kolejny marsz na Moskwę nie jest dowodem poważnej choroby?

fot. flickr.com CC by yukon white light

fot. flickr.com CC by yukon white light

Politycznie stolica Rosji nie ma ostatnio najlepszej passy, ale boksersko kojarzy się nam świetnie. Latem 2013r. Krzysztof Włodarczyk, wpadł do Moskwy jak po swoje, pohulał z miejscowym faworytem, wziął okup i w glorii sukcesu wrócił do kraju. Triumf nad Czakijewem był jak zawojowanie Kremla przez Rzeczpospolitą cztery wieki temu, zwycięstwo co prawda piękne, ale korzyści żadnych nie przynoszące.

„Kreml wzięty! A co dalej, zobaczymy!”.

Sukces zadziałał jak opium i wprawił mistrza i jego obóz w trwający do dziś letarg. Znikąd szukać było rywala, miejsca, ani tym bardziej kogoś, kto chciałby za to zapłacić. Kiedy łupy z poprzedniej dymitriady się skończyły wschodnie złoto kusiło coraz bardziej. Skarby naftowych oligarchów były na wyciągnięcie ręki. Nie pozostało nic tylko siodłać konie i jeszcze raz ruszyć na Wschód.

„Na Moskwę – po pieniądze i sławę!”

Co może być nie tak skoro klasa przeciwnika nie budzi zastrzeżeń, pieniądze „się zgadzają”, a gala zapowiada się jako duże wydarzenie? Nie ma przecież nic złego w szukaniu walk za naszą wschodnią granicą. ALE… Ale kiedy uświadomimy sobie, że 15 miesięcy po najlepszej walce w karierze, Diablo wciąż pozostawał bez zajęcia, problem zaczyna być widoczny. Gdyby nie oferta moskiewskich bojarów to mówiąc wprost Krzysztof Włodarczyk byłby bezrobotnym mistrzem. Promotor wygarnął mu szczerze:

„bierz co jest, innych propozycji nie ma”

Położenie naszego jedynego mistrza świata wydaje się nie do pozazdroszczenia. Włodarczyk bardziej niż króla swojej dywizji przypomina błędnego rycerza krążącego po antypodach światowego boksu. Bardziej niż klejnotem w koronie wydaje się dla swojego promotora młyńskim kamieniem u szyi. Jest mistrzem bez królestwa, gotowym zgodzić się na najbardziej ekscentryczne awantury, nie wyłączając niedoszłej walki za pieniądze dyktatora Gwinei Równikowej, przy którym nawet Władimir Putin wydaje się wolontariuszem korpusu pokoju.


Wiadomo: boks zawodowy to biznes. Opiekunowie Włodarczyka nie mają dużego pola manewru, kategoria cruiser jest słaba, a odpowiednie pieniądze zaproponowali jedynie w Moskwie. Problem Diablo jest jednak szerszy. Nie chodzi o jego klasę sportową, ale niska rozpoznawalność (i atrakcyjność) w kraju i za granicą. Najlepsi zawodnicy w tej wadze są niedaleko, tuż za Odrą. Ale promotorzy Hucka, czy Hernandeza walki z Diablo nie chcą. Z kolei w Polsce brak przeciwników, którzy byliby w stanie wygenerować odpowiednie pieniądze (ostania walka „Diablo” w Polsce zrobiła finansową klapę). Błędne koło.

Jedynym logicznym wyjściem z impasu wydaje się zmiana kategorii wagowej. Czas na skok do wagi ciężkiej. Tam są nazwiska. Tam szukać sławy i pieniędzy.

TT

Kronika zapowiedzianej emerytury

andrew01Stało się, Andrzej Gołota wraca! Ale jeśli nie podoba Wam się pomysł „pożegnania Andrzeja z boksem” dwa razy zastanówcie się nim powiecie: „nie interesuje mnie”, albo „nie będę oglądał”.

Miejsce: Częstochowa.

Data: 25 października.

Przeciwnik: Danell Nicholson.

Nie udawajmy, że tej walki nie ma. Zamiast oburzać się powtarzając: „chałtura”, „cyrk”    i „bez sensu”, stawmy temu czoła z otwartą przyłbicą.

Zewsząd słyszymy, że pożegnalny pojedynek Gołoty jest „sportowo bez sensu”. Odpowiadamy: oczywiście, ale tu w ogóle nie chodzi o sport. Walki Andrzeja już dawno przestaliśmy postrzegać jako rywalizację sportową. Czy w walce z Saletą chodziło o to kto jest lepszy? Albo z Adamkiem? Oczywiście nie. Gołota przegrał obie,     a jego pozycja w dziejach polskiego boksu pozostaje niewzruszona.

[O sportowe uzasadnienie wyboru rywali lepiej pytać polskich promotorów, którzy zamiast – jak zapowiadali – „odbudować” Artura Szpilkę po porażce z Jenningsem, pozwalają na walkę, której ten wygrać nie może (więcej o Adamek vs. Szpilka)].

Wracając do Gołoty. Jeśli nie o sport chodzi, to o co? Dlaczego „Pretendent” wraca jak bumerang i dlaczego wciąż nas interesuje jak zakończy się jego historia?

Interesuje nas, bo Andrzej Gołota to – najkrócej rzecz ujmując – synonim boksu zawodowego w Polsce. Od niego wszystko się zaczęło. Kulej, Pietrzykowski, Grudzień nie mogli sprawdzić się z najlepszymi. Nie ich wina, że parę pokoleń najzdolniejszych polskich pięściarzy zamknięto za żelazną kurtyną. Wielkie gale w Las Vegas, albo Nowym Jorku, pojedynki o miliony –  wszystko to było odległe i niedostępne jak „Dynastia”, albo „Pogoda dla bogaczy”. Do momentu aż w lipcu 1996r. nieznany nikomu Polak poturbował najlepszego wtedy pięściarza wagi ciężkiej.      A w rewanżu zupełnie wybił mu boks z głowy. Jednej nocy Andrzej stłukł szybę dzielącą nas od tego wymarzonego świata – oto jego dorobek.

A później przegrywał. Przewracał się i wstawał. Wciągnął nas ten serial o „polskim mistrzu świata wagi ciężkiej. Jak pasażerowie kolejki górskiej w wesołym miasteczku, po szalonej jeździe i na chwiejnych nogach wysiadaliśmy z silnym postanowieniem, że „nigdy więcej”, ale później, kiedy niesmak minął, znów ciągnęło nas do tego coraz bardziej rozklekotanego wagonika.

25 października nie zapisze się w annałach polskiego sportu, bo Gołota to zjawisko, które nie pasuje do czarno – białych kategorii „wygrał – przegrał. Wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się do ostatniej stacji. I choć trudno to zrozumieć, wiemy, że musimy być świadkami końca tej historii.

P.s. miejmy jednak nadzieję, że Andrzej nie poczuje się w ringu zbyt dobrze, bo tydzień po walce usłyszymy od niego: „Lewa ręka działa. Chyba nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa”.

TT

 

Adamek vs. Szpilka – dlaczego to trzeba zobaczyć?

fighterKiedy pierwszy raz usłyszeliśmy, że pojedynek Tomasz Adamek vs. Artur Szpilka jest blisko finalizacji, pomyśleliśmy: to jakiś słaby żart. Teraz zmieniliśmy zdanie! Podajemy 5 powodów, dla których warto czekać na tę walkę.

Na początku było wyparcie. Myśl o tym pojawiała się tu i ówdzie, sączyli ją nam do ucha komentatorzy, dziennikarze pytający „co by było jeśli?”. Wątki na forach rozrastały się, mnożyły się komentarze pod artykułami wspominającymi nazwiska obu Panów. Broniliśmy się przed tym. W kółko powtarzaliśmy „niemożliwe” i „to bez sensu.

Mechanizm raz puszczony w ruch, nie chciał się jednak zatrzymać. Panowie wymienili się uprzejmościami, padły słowa o nauczeniu starszego kolegi „paru myczków,    a dziennikarze sportowi (idąc w ślady kolegów zajmujących się polityką) kursowali między jednym i drugim powtarzając: tamten powiedział, że Ciebie to jedną ręką, co Ty na to?

No i stało się. Tomasz Adamek i Artur Szpilka niedługo skrzyżują rękawice. Oczywiście nic nie jest pewne dopóki obaj nie wyjdą do ringu, ale już dziś warto się na to przygotować i zamiast płakać nad kondycją polskiego boksu i narzekać na własne straty moralne lepiej pomyśleć o pożytkach wynikających z tej konfrontacji.

Oto nasze propozycje:

po pierwsze: Tomasz Adamek na chwilę przestanie mówić o polityce, Europie, wyprzedawaniu Polski, Zbyszku Ziobrze i egzorcyzmach, którymi chce leczyć gejów.
po drugie: Artur Szpilka przestanie mówić w ogóle, bo postara się o to Tomasz Adamek.
po trzecie: zwolenników talentu Artura Szpilki czeka twarde lądowanie, bo wiwisekcji jego umiejętności dokona ktoś z właściwymi referencjami.
po czwarte: kiedy wszyscy zorientują się, że naturalnym środowiskiem Artura Szpilki jest ustawka Wisły Kraków, ktoś pójdzie po rozum do głowy i wreszcie na poważnie pomyśli o pojedynku dwóch najlepszych polskich mistrzów ostatniej dekady: Tomasza Adamka z Krzysztofem Włodarczykiem.
punkt piąty i ostatni: jeśli nie możesz znieść myśli o Adamek vs. Szpilka i dawno nie byłeś na wakacjach – lepszej okazji nie będzie.

Odsuwając żarty na bok. Sportowo Adamek vs. Szpilka nie budzi zachwytu, ale boks to biznes i najbardziej kuriozalne zestawienie ma sens jeśli – jak mówi klasyk – kasa będzie się zgadzała. Tomasz Adamek kończy wspaniałą karierę i może czuć się spełniony. Zwycięstwo nad byłym pensjonariuszem zakładu karnego nie przysporzy mu chwały, ale konto bankowe podreperuje. Choć posłem do Parlamentu Europejskiego nie został, Polski i rodziny ratować tam nie może, to nich chociaż wyświadczy Polskiej szkole boksu ostatnią przysługę zamykając raz na zawsze dyskusję o talencie Artura Szpilki.

TT

Szpilką w balonik

Przekreślanie szans 24-letniego sportowca, który dopiero poniósł pierwszą porażkę i ma wolę poprawy, jest lekkomyślne. W przypadku pomyłki grozi nawet wystawieniem się na śmieszność. Co do Artura szpilki nie mamy jednak złudzeń.

Fot. flickr.com / justmakeit / CC BY-NC 2.0

Fot. flickr.com / justmakeit / CC BY-NC 2.0

Musiało minąć kilka dni, żeby bez emocji porozmawiać o pojedynku Artura Szpilki      i o tym, co czeka go w przyszłości. Wbrew oczekiwaniom, którymi dzieliliśmy się z Wami tutaj, nasza nadzieja w wadze ciężkiej nie sprawiła Bryantowi Jenningsowi większych kłopotów. Artur był niepewny na nogach i niekonsekwentny w ataku, jego braki w obronie wciąż są widoczne, a przygotowanie kondycyjne nie pozwoliło przeboksować 10 rund w wysokim tempie. Jennings to solidny pięściarz: szczelna garda, wzorowa kondycja, dyscyplina taktyczna.  Do tego atletyzm i zasięg ramion. Amerykanin bez trudu wyłapywał ataki Polaka, spokojnie zwiększał pressing i  realizował swój plan taktyczny. Dla niego był to „zwykły dzień w biurze”. Kolejny oponent na kolankach.

Dla nas ta porażka znaczy dużo. Nawet bardzo. Walka w Madison Square Garden miała  unaocznić światu potencjał drzemiący w Szpilce. Niestety wydobyła na jaw jedynie smutną prawdę o dużych ambicjach, ale słabych umiejętnościach. Wmówiliśmy sobie, że mamy mocnego contendera, który będzie mógł nawiązać walkę ze światową czołówką. A okazało się, że amerykańscy średniacy pokroju Mike`a Mollo, to póki co szczyt możliwości.

Nie zawracajmy obie głowy gadkami o „sercu do walki”, „ambicji” itd. Naprawdę nie warto. Z obozu Polaka słyszymy zapewnienia o ogromie pracy do wykonania, o ciągłej nauce i podnoszeniu umiejętności. Sam Szpilka, mając 24 lata i 17 zawodowych walk, doszedł wreszcie do wniosku, że dobrze byłoby „podnieść gardę do podwójnej”. Najwyższy czas! Mówi, że chce się uczyć, ale deklaruje „z trenerem Łapinem do końca życia”! Słyszę to i zastanawiam się gdzie byłby dziś Władimir Kliczko, gdyby nie poszedł po rozum do głowy i nie oddał się pod opiekę Emanuela Stewarda?

Grając w otwarte karty: nie widać przed Arturem Szpilką przyszłości, o której jeszcze niedawno tak chętnie mówił. Nie ma to nic wspólnego z dobijaniem zawodnika, który właśnie poniósł pierwszą porażkę w karierze. Nie potrafię sobie wyobrazić scenariusza, który doprowadziłby go (za parę lat) do pojedynku o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Wzniesienie się na wyższy poziom wymagałoby od niego nie tylko ciężkiej pracy, Artur potrzebuje pozbyć złych nawyków, wciąż wzbogacać swój arsenał. Być może konieczna byłyby zmiana trenera i całego otoczenia. Ale nawet to nie zmieni namacalnej, kategorycznej, definitywnej prawdy: miłośnicy boksu, Artur Szpilka nie ma argumentów sportowych! Nie ma odporności, nie ma uderzenia, które zrobiłoby różnicę, a warunkami fizycznymi tych braków nie nadrobi.

Porażka z Jenningsem nie jest końcem Artura Szpilki. Jest natomiast brutalnym końcem marzeń o kolejnym wcieleniu Andrzeja Gołoty, który (tym razem z powodzeniem) zawojuje czołówkę wagi ciężkiej.

TT

Jak Polak okazał się Kozakiem

Krzysztof Włodarczyk ma za sobą najważniejszą walkę w karierze. Stopując Rahima Czakijewa dokonał rzeczy naprawdę wielkiej. Kto w niego nie wierzył, teraz musi uderzyć się w piersi. Trzeba przyznać: Diablo, jesteś prawdziwym mistrzem.

diablo

fot. flickr.com by Light+locker CC

Intuicja historyczna podpowiada nam, że w Moskwie dzieją się zwykle rzeczy wielkie. Tak już mamy, że właśnie w tym starożytnym mieście carów, co jakiś czas dokonujemy cudów. Dziś Krzysztof Włodarczyk wpisał się w tą tradycję. Był to prawdziwie epicki bój. Dramatyzm, nokdauny, wysokie tempo i pokaz bokserskich umiejętności okraszony zgrabnym nokautem.

 
Przełamać niepokonanego Rahima Czakijewa, kreowanego zawczasu na kolejnego mistrza w kategorii cruiser, zrobić to w taki spektakularny sposób, w dodatku na terenie przeciwnika, to wielka sprawa. Chyba po raz pierwszy mogliśmy poczuć prawdziwą dumę, że Polska ma takiego mistrza jak Krzysztof Włodarczyk. Być może kilku z nas po raz pierwszy krzyczało: „Diablo, Diablo”! Włodarczyk wreszcie dał polskim kibicom to, czego wcześniej bardzo skąpił: EMOCJE.

 
Zaczęło się jak u Hitchcoka. Krew chlusnęła już w pierwszej odsłonie. Zaskoczenie. Mistrz w pełnej defensywie. Pretendent błyskotliwy, wyrafinowany w swoich atakach. Ostrość bokserskiego konceptu i pewność siebie była po jego stronie. Diablo jakby zahukany, ale pewnie patrzący przed siebie i gotowy na wszystko, co Ingusz miał do pokazania. Pierwsze pięć rund Włodarczyk przegrał. Tym co zrobił potem potwierdził, że prawdziwy mistrz musi umieć czekać. Spokojnie, miarowo, szukał miejsca na swój firmowy cios. Krótki lewy sierp w ostatnich sekundach 6 rundy był początkiem końca dzielnego wojownika z Kaukazu. W kolejnych rundach Czakijew próbował jeszcze naruszyć mistrza, ale Diablo już wiedział, że ma go na widelcu. Ring należał do niego. W kończący cios Polak włożył całą siłę, skręcił ciało i nie miało znaczenia, że pięść nie trafiła w szczękę – to był koniec.

 
Po spektakularnej obronie pasa WBC możemy być dumni, że mamy takiego mistrza jak Krzysztof Włodarczyk. Na ringu w Moskwie Diablo zaprezentował cechę, której u 99 proc. polskich sportowców ze świecą szukać: pewność siebie.

 
Nie wiem, jak dalej potoczy się jego kariera. Duże nazwiska w jego kategorii wagowej        i unifikacyjne pojedynki są blisko: czekają tuż za Odrą (Huck, Hernandes). Waga ciężka? Sam Włodarczyk daje do zrozumienia, że to tylko kwestia czasu.

TT

Powstań

Tomasz Adamek nie chce bić się z Kubratem Pulewem o miejsce nr 1 w rankingu IBF. Nie mam z tym żadnego problemu.

Wylana przez kibiców żółć przyjęła mniej więcej taki kształt: Adamek to tchórz; boi się tej walki, bo jego szanse na zwycięstwo są minimalne. Do tego dochodzi standardowa w przypadku najlepszego polskiego boksera gadka: dla niego liczy się tylko kasa, a sport i nas, kibiców, ma głęboko.

Bzdura, bzdura, bzdura.

Po pierwsze: Adamek Pulewa się nie boi. Powiem więcej: „Góral” nie boi się nikogo, nawet braci Kliczko. Tak po prostu ma skonstruowaną psychikę. Jest – jak sam mówi – wojownikiem z gór, a każde zwycięstwo (i porażkę) zawdzięcza Bogu. Jak może bać się drugiego boksera facet, który jest przekonany o swojej klasie. Jak może bać się drugiego boksera facet, który uważa, że wygrana walka zależy głównie od zdrowia i Bożej woli. Jak może w końcu bać się drugiego boksera facet, który po prostu nie znajduje nigdy winy po swojej stronie. Żeby było jasne, nie mam mu tego za złe. To konstrukcja psychiczna zwycięzcy (tak myślę; pewności mieć nie mogę, bo żaden ze mnie psycholog), który każdą porażkę jest w stanie porządnie uzasadnić. Chad Dawson? Zbijanie wagi, odwodnienie. Witalij Kliczko? Zbyt krótka aklimatyzacja po przyjeździe do Polski. Proste. Powtarzam raz jeszcze: Tomasz Adamek nikogo się nie boi. I bardzo dobrze.

fot. Adamek Team

fot. Adamek Team

Po drugie (i po trzecie zarazem): Adamek ma rację, kiedy mówi, że walka z Pulewem nic mu nie daje. No, nic poza pozycją challengera do pasa IBF, który posiada młodszy Kliczko. Nie daje mu kasy (zrób sondę na ulicy, kolego, z nazwiskiem Pulew w roli głównej). Nie daje mu też walki z mistrzem. Obowiązkowa obrona jest już bowiem obowiązkowa tylko z nazwy. Wystarczy przypomnieć sobie ostatnie zawirowania związane z pasem WBA Kliczki. Pretendent, Aleksander Powietkin, walki szybko nie dostanie. Bo Kliczce się ona w tej chwili nie opłaca. To Ukrainiec, a nie którakolwiek federacja bokserska wybiera przeciwnika. Koniec, kropka. Adamek ma tu, jak to się mówi, 100% racji. Wniosek: za jednym zamachem obaliliśmy wspólnie dwa argumenty: kasa i wypięcie się na kibiców.

W cudzysłów należy też wziąć gadanie Tomasza Adamka o wielkiej kasie obiecanej za walkę w Polsce. W Polsacie Marian Kmita nic na ten temat nie słyszał. To nie dziwi, bo komunikacja na linii Adamek-Polsat nie funkcjonuje prawie w ogóle od dwóch ostatnich walk. Nie wiem, kto inny mógłby wyłożyć na to kasę. Druga kwestia to przeciwnik: Gołota? Litości. Szpilka? Litości x 2. Wach? Sosnowski? Ktoś z USA? Wychodzi na to, że walka w Polsce to po prostu próba zajęcia czymś dziennikarzy „Faktu” i „Faktów” oraz budowanie pozycji negocjacyjnej do porządnej walki w Stanach.

 

Tu opcja jest wyraźna. Na bank dostrzegł ją ktoś z teamu Polaka. Pokonanie zwycięzcy rewanżu (o ile ten dojdzie do skutku) Mitchella z Banksem, a następnie Chrisa Arreoli daje Adamkowi mocną pozycję do walki o tron w wersji WBC. Tron, trzeba dodać, pusty po abdykacji Witalija Kliczki (dolary przeciw orzechom, że papież bokserskich rękawic weźmie w tym roku przykład z B16). Ta wyraźna opcja ma same plusy. Po pierwsze: daje kasę, bo takimi pojedynkami z pewnością zainteresowana byłaby HBO, która musi jakoś wypełnić stratę po odejściu do Showtime Floyda Mayweathera. Po drugie: daje kasę, bo to kilka walk, a nie – jak w scenariuszu „młodszy brat” – jedna. Po trzecie: Banks/Mitchell oraz Arreola to zajebiści przeciwnicy. Z każdym z nich dobrze przygotowany Adamek ma szansę wygrać. Z każdym z nich na 90% Adamek da dobrą walkę. A to dobre walki się pamięta, nie złe.

***

Zatrzymam się jeszcze na sekundę przy sprawie dobrze przygotowanego Adamka. Sprawa jest prosta: on musi coś zmienić, żeby znów przekonująco i imponująco wygrywać. Pamiętam jego przygotowania do walki z Chrisem Arreolą. W wywiadach co chwilę powtarzał, że pokonuje codziennie setki basenów, wchodzi na stepperze na 200. piętro, biega, sparuje, boksuje, tarczuje – robi wszystko, co robić powinien. Ronnie Shields wiedział, jak przygotować Adamka do 12 rund w ogromnym tempie, dzięki czemu mogliśmy obserwować Polaka, który wygrywa nie tylko z przeciwnikiem, ale również z butem, który w połowie walki się rozpadł. Pachniały mi te przygotowania profeską. Widać było w tym wszystkim pomysł. Widać było później efekty tego pomysłu. Po Arreoli coś się zmieniło: Adamek zaczął przybierać na wadze, ale nie widzę na zdjęciach suchego mięśnia, a tłuszczyk na brzuchu. Z walki na walkę jest coraz gorzej. W walce z Cunninghamem Adamek wyglądał po prostu na gościa nieprzygotowanego; nawet jeśli miał na nią jakiś pomysł, to nie miał sił, by go zrealizować.

Mam nadzieję, że tym razem Tomasz Adamek schowa dumę do kieszeni i sam przed sobą przyzna, że to wszystko nie idzie w dobrym kierunku i trzeba coś zmienić. Nie odstawiałbym na boczny tor Rogera Bloodwortha. Poprosiłbym raczej o rozszerzenie teamu właśnie o Ronniego Shieldsa. Tam potrzebny jest pozytywny ferment. Ktoś musi walnąć w stół. Ktoś musi mieć więcej niż jeden plan na przygotowania i na samą walkę. Wówczas każdy z wymienionych wyżej przeciwników obserwuje, jak to ręka Polaka idzie w górę podczas ogłoszenia werdyktu.

PM

PS. Zapraszam wszystkich bardzo serdecznie na najbliższą Sobotę Bokserską, którą organizuje Gwardia Wrocław. Start o 14. w sali bokserskiej na ulicy Krupniczej. Po szczegóły zapraszam na stronę boksgwardia.pl

Szpilka stracił, Mollo zyskał

Szpilka wszedł do ringu, jakby zwycięstwo było mu już dane. Mollo szybko sprowadził go na ziemię, posłał dwukrotnie na deski i był blisko sprawienia wielkiej  niespodzianki.

Jeśli ciągle jeszcze ktoś jest pod wrażeniem nokautu, jaki w 6. rundzie Artur Szpilka zafundował Mike’owi Mollo, to polecam żeby obejrzał ten pojedynek jeszcze raz          w całości. Mówiąc szczerze, Szpilka był o krok od porażki na punkty. Debiut na dużej scenie za oceanem (gala była transmitowana przez ESPN3) wypadł naprawdę blado.

"Artur Przyszpilony" - Fot. flickr.com / justmakeit / CC BY-NC 2.0

Artur „przyszpilony” – Fot. flickr.com / justmakeit / CC BY-NC 2.0

Szpilka wydawał się zmęczony. W czwartej  i piątej rudzie słaniał się na nogach i parę razy lądował na kolanach. Ciosy Artura nie robiły na rywalu wrażenia; Mollo parokrotnie trafiony czysto, po prostu szedł dalej naprzód.

Błędy, które Polak wciąż powtarza, widać chyba gołym okiem. Nokdaun z czwartej rundy jest na to najlepszym dowodem. Jeden z najbardziej cenionych trenerów       w USA i komentator ESPN Teddy Atlas określił styl naszego ciężkiego jako: „broda w górę, ręce w dół”.

Ale ten wpis nie będzie w całości o zawodniku z Wieliczki. Ten wpis będzie                       o prawdziwym bohaterze wczorajszego wieczoru. A jest nim Mike Mollo. Zawodnik      z Chicago zdobył uznanie komentatorów i kibiców. Nie wyszedł do ringu po wypłatę, zaprezentował wyjątkową wolę walki i odwagę. On był agresorem, rozbity, zakrwawiony, szedł do przodu i był o krok od sprawienia sensacji. Potrafił przycisnąć faworyzowanego rywala do lin, a w czwartej rudzie przejął kontrolę nad wydarzeniami. Gdyby nie kontuzja, która sprawiła, że Amerykanin niewiele widział, mogło to się skończyć inaczej. Biorąc pod uwagę, że nie walczył od ponad 2,5 roku. Biorąc pod uwagę, że warunkami fizycznymi zdecydowanie ustępował Polakowi, ten skazywany na pożarcie (również przeze mnie) Mollo, dał naprawdę świetną walkę.

Jeśli wczorajszy pojedynek obserwował któryś z liczących się promotorów albo menadżerów stacij telewizyjnych, to na pewno bardziej docenił walecznego Amerykanina.

Najlepszym podsumowaniem tej walki i zarazem kubłem zimnej wody na głowy wszystkich tych, którzy koronowali już Szpilkę na następnego mistrza świata, niech będą słowa Dana Rafaela, najbardziej cenionego dziennikarza zajmującego się boksem         w USA: „Szpilka to nic wielkiego”.

TT

I ty Brutusie

Tomasz Adamek jest jednym z ostatnich polskich sportowców, który przyszedłby mi jeszcze niedawno do głowy na hasło „alkohol”. Zawsze wydawał mi się prawdziwym profesjonalistą, który każdy dzień – nawet ten wolny od treningu – wypełnia pracą nad lepszą formą i lepszymi wynikami. Coś tu pękło.

fot. Adamek Team

fot. Adamek Team

Oczywiście cała sprawa wciąż pozostaje w fazie domniemań, chociaż areszt to raczej fakt, wpłacona kaucja i naruszone auto również. Jeśli „Góral” faktycznie kierował samochodem pod wpływem alkoholu, trzeba to potępić. Sorry, zero tolerancji. Tu nie ma wymówki. Picie i kierowanie nie idą w parze. Widziałem na policyjnych fotach, ile metrów od wraku samochodu kumpli leżał jego silnik po zderzeniu z drzewem przy prędkości 150 km/h. Nawet rano, bracia i siostry, nie wsiadajcie bez małego testu alkomatem. Z doświadczenia wiem, że po kilku nocnych godzinach dojenia browarów rano wcale nie jest się najbardziej trzeźwą osobą na świecie. Nieważne, bracia i siostry, takich kazań to pewnie często słuchacie w kościele albo w domu (żona, dziewczyna, rodzice – niepotrzebne, hehe, skreślić). Wracam do tematu; jeśli Adamek kierował pod wpływem, to powinien ponieść konsekwencje, ale.

Ale: NIE WCISKAJCIE KITU, że oto mamy odpowiedź na słabszą postawę „Górala” w jego ostatnich walkach, bo to nieprawda. Jeśli golnął raz i jechał pod wpływem, nie znaczy, że robił tak codziennie od miesięcy, lat, może nawet od walki z Paulem Briggsem w 2005 roku. Wyciąganie takich wniosków jest tak samo nie na miejscu, jak uznawanie Lecha Kaczyńskiego za alkoholika, bo oto parę lat temu jego Kancelaria kupiła ileś tam małpich butelek wódki. Mam nadzieję, że my, kibice boksu, odpuścimy trochę temu facetowi i nie postawimy na nim krzyżyka. Wyluzujmy. I pamiętajmy, że Adamek to wciąż żywa i aktywna legenda tego sportu w wersji polskiej. Dziękuję za uwagę.

PM