Andrzej Gołota bez cenzury cz.I

andrew01Niewygodne pytanie sparuje żartem, niegroźną zaczepkę potraktuje lekkim jabem, nieczysty atak przepuści nad lewą ręką, zejdzie z linii ciosu i odda z kontry. Oto Andrzej Gołota bez cenzury.

Mistrzem słowa mówionego nigdy nie był. Rozmówca z niego niewygodny i humorzasty. Mimo to, niektóre wypowiedzi Andrzeja Gołoty już przeszły do historii sportu. Wybraliśmy kilka cytatów kojarzonych z najbardziej znanymi momentami w jego karierze. Może pomogą one nam wszystkim zrozumieć coś więcej z tego fenomenu?

1.Noc z 11 na 12 lipca 1996r. Nowy Jork. Kilka godzin wcześniej Andrzej Gołota wydostał się z oblężonej przez policję hali Madison Square Garden. Lekarz właśnie założył mu 13 szwów na czubku głowy, gdzie oberwał wielkim jak dachówka telefonem komórkowym. Ręka trzymająca telefon należała do ochroniarza Riddicka Bowe. Na zewnątrz przy nowojorskiej 7. alei panuje chaos. Kibicujący Gołocie Polacy przed chwilą starli się z ziomkami Bowe’a z Brooklynu. Po ulicach krążą oddziały policji konnej. Środkiem alei idzie pochód wiwatujących Polaków prowadzony przez olbrzyma w białym garniturze z krokodylą szczęką, członka grupy współrządzącej wtedy polskim światkiem przestępczym. Andrzej Gołota próbuje wydostać się z budynku Southgate Tower Hotel, który znajduje się w epicentrum wydarzeń. W momencie, kiedy zjeżdża na dół w hotelowej windzie natyka się na dziennikarza Gazety Wyborczej Radosława Leniarskiego. W środku są również Lou Duva i Roger Bloodworth. Gołota spogląda na Leniarskiego przekrwionymi oczami, rozchyla kurtę, wyciąga zza pazuchy kij baseballowy i puszczając do niego oko mówi: „Niezłe jaja”.

Więcej o walce Gołota vs. Bowe pisaliśmy w: Kronika zapowiedzianej emerytury

2. Kilka tygodni później, latem 1996r. prezydent Aleksander Kwaśniewski jest w drodze na Igrzyska Olimpijskie w Atlancie. Spotkają się z Gołotą w konsulacie polskim w Nowym Jorku. Kwaśniewski nie może się powstrzymać i zdobywa się na pytanie, nad którym tego lata łamał sobie głowy cały naród. Wszyscy Polacy, bez względu na światopogląd, wyznanie, orientację seksualną, sytuację materialną, pochodzenie etniczne i sympatie polityczne bezskutecznie szukali na nie odpowiedzi. Na bok odeszły tradycyjne spory o to, czy stan wojenny był zbrodnią, czy koniecznością. Wszystkie dzienniki, stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe czekały choć na wyjaśnienie TEJ zagadki.

Kwaśniewski: Panie Andrzeju, niech pan powie, dlaczego uderzył pan tego Bowe’a poniżej pasa, przecież prowadził pan na punkty???
Szczerze, panie prezydencie?
Szczerze, panie Andrzeju.
Bo mnie wkurwił – wyjaśnił Gołota.

fot. flickr.com/CC by Drabik

fot. flickr.com/CC by Drabik

TT

W drugiej części Andrzej wyjawi prawdziwe powody porażki z Brewsterem oraz zdradzi co robiłby w życiu, gdyby nie boksował.

Ali vs. Frazier III – Thrilla in Manila

ali-frazier-coverMark Kram był jednym z najlepszych amerykańskich dziennikarzy zajmujących się boksem. Przez lata publikował niezapomniane relacje z wielu historycznych pojedynków. Dziś przedstawiamy Wam jeden z najważniejszych tekstów Krama. Opowieść o trzeciej walce Muhammada Alego z Joe Frazierem ukazała się na łamach Sports Illustrated 13 października 1975 roku pod tytułem „Lawdy, Lawdy He’s great”.

 

Wszystko trwało może ułamek sekundy. Przemknęło przed oczami historii niczym cień – szybko i niezauważenie. Mimo to po latach właśnie ten moment zostanie zapamiętany jako obraz bezwzględnej rzeczywistości – w swojej najczystszej i najbardziej uderzającej postaci. Gdyby tej nocy Muhammad Ali mógł spojrzeć w głąb siebie, jaką prawdę by dostrzegł?

U ich stóp ścielił się czerwony dywan, a kręcone schody wiodły w stronę świateł. Wchodzili powoli: Imelda Marcos, pierwsza dama Filipin i Muhammad Ali, gość honorowy bankietu w prezydenckim pałacu Malacang. Piękna Imelda prowadziła potężnie zbudowanego mistrza świata wagi ciężkiej w kierunku podłużnego bufetu przyozdobionego ogromnym kandelabrem. Przystanęli przy bogato zastawionym stole,    a pierwsza dama zaczęła napełniać talerz mistrza. W tym właśnie momencie blask świeczek oświetlił upiorne oblicze człowieka, który zaledwie kilka godzin wcześniej musiał znaleźć odpowiedź na najtrudniejsze pytania dotyczące siebie i swojego rzemiosła.

Najbardziej szalony z egzystencjalistów, największy surrealista naszych czasów, król wszystkiego, na co spojrzał – Ali nigdy wcześniej nie wydawał się tak bezbronny         i kruchy, tak bardzo odarty ze splendoru i sławy, tak żałośnie oddalony od wszechświata, nad którym panowanie samowolnie sobie przyznał. Z wysiłkiem podnosił widelec do napuchniętych ust. Pobladła twarz kontrastowała z purpurowymi siniakami, a spojrzenie zdawało się puste i zupełnie pozbawione dawnego blasku. Prawe oko otaczała opuchlizna.  Przeżuwając w bólu kolejny kęs, na chwilę odwrócił się od światła, jakby właśnie zdał sobie sprawę z groteskowej maski, którą przybrał. Jakby sam zaśmiał się z tego widoku. Potrząsną głową i chwila uleciała.

plakatZaledwie kilka kilometrów od wspaniałego Malacang, w willi na obrzeżach Manili,               w półmroku sypialni leżał człowiek, który w pogoni za Alim zapędził się aż do tej tropikalnej metropolii nad Morzem Południowochińskim. Idealną ciszę zakłócał tylko jego ciężki oddech. Nagle stary przyjaciel wszedł do pokoju i zbliżył się łóżka.

Kto to? – zapytał Joe Frazier podnosząc się powoli.
Kto to? – powtórzył – Nic nie widzę. Zapalcie światło!

Kolejne żarówki rozświetlały pokój, ale Joe wciąż widział tylko mrok. Ten waleczny          i dumny pięściarz ucieleśniał wolę walki nigdy wcześniej nie widzianą w boksie. Wolę, która zaprowadziła go tak daleko. Z pewnością zbyt daleko. Zapuchnięte oczy nie chciały się otworzyć, twarz wyglądała jakby namalował ją sam Francisco de Goya.

Niech mnie, trafiałem go ciosami, które skruszyłyby najtwardsze mury. Słodki Jezu, musi być naprawdę wielki.

Opuścił głowę na poduszkę i po chwili ciężki oddech znów wypełnił sypialnię.

Czas z pewnością skutecznie zatrze wspomnienia tego długiego, dramatycznego poranka. Jednak wszyscy, którzy tego dnia byli w Philippine Colloseum zapamiętają moment, w którym dwóch największych pięściarzy swojej ery skrzyżowało rękawice po raz trzeci. A cały świat wstrzymał oddech.

Droga na Golgotę rozpoczęła się 1 października 1975r. punktualnie o 10:45.
To był historyczny pojedynek. Obaj walczyli na granicy zdrowego rozsądku. Muhammad Ali podsumował go później mówiąc: „To było jak śmierć. Jak nigdy wcześniej czułem jej oddech”.

Koniec części I

(tłum. Magdalena Krzysztofik, Tomasz Targański)

grafika

Dr Frankenstein z Catskill (3)

„Boisz się Mike? To dobrze. Jakbyś się nie bał, to powiedziałbym, że kłamiesz, albo odesłałbym Cię do lekarza. Strach jest dobry. Naucz się go kontrolować, bo to uczucie zostanie z Tobą na zawsze. Ale jeśli kontrolujesz swój strach, jeśli umiesz go wykorzystać, to twoje ręce będą szybsze, ciosy celniejsze. Musisz coś wiedzieć Mike, twój przeciwnik boi się tak samo. On też nie spał całą noc, a w szatni trzęsły mu się ręce. Najgorzej jest przed pierwszym gongiem, ale jak wyprowadzisz pierwszy cios, paraliż minie. Będziesz wiedział co robić” – Cus D’Amato. 

Od kiedy Cus przyjął Mike’a Tysona pod swój dach i dostrzegł jego potencjał… Blog przeniesiony na www.lewynalewy.pl, ciąg dalszy wpisu tutaj.

Dr Frankenstein z Catskill (2)

Żelazny Mike nie zawsze był „bestią”. Nie zawsze też był „żelazny”. To przyszło później. W 1980r. był jeszcze ulicznym złodziejaszkiem z kompleksami i kartoteką długa jak kodeks karny. Nikt w niego nie wierzył. Cus D`Amato był pierwszy.

mikeicus

Mike i Cus przed domem w Catskill, fot. http://instagram.com/miketyson/

D’Amato przyjął 12-letniego Mike’a Tysona pod swój dach, ale … blog przeniesiony na www.lewynalewy.pl, ciąg dalszy wpisu tutaj.

Dr Frankenstein z Catskill (1)

Kiedy Mike Tyson zaczął trenować z Cusem D’Amato i zamieszkał w jego domu w Castskill, od razu pomyślał, że z łatwością mógłby obrobić „tych białych sukinsynów”! Ten 12-letni chłopak z Brownsville wciąż wolał okradać warzywniaki na Bronksie niż trenować i chyba nie chciał być pięściarzem. Mike’a Tysona, jakiego znamy, trzeba było stworzyć na nowo. Cus D`amato wiedział, jak to zrobić.

Wiktoriańska posiadłość w Catskill, była swoistym laboratorium … blog przeniesiony na www.lewynalewy.pl, ciąg dalszy wpisu tutaj.

Dawno temu w Meksyku – cz.1

Zwykle bokserzy za sobą nie przepadają. Mogą się szanować, ale nie lubić. Są też tacy, którzy się nienawidzą. Ci dwaj tak bardzo chcieli udowodnić, kto jest lepszy, że zapomnieli o obronie, a słynną zasadę „chroń siebie w każdym momencie” odłożyli na bok.


Dawno temu w Meksyku żyli dwaj dumni caudillo. Różniło ich wszystko. Nie potrafili żyć obok siebie. Kiedy takich dwóch rewolwerowców walczy o władzę nad miastem, trup ściele się gęsto. Skoro nie było tam dla nich dość miejsca, musiało dojść do wojny.

zapata 01

Jeden bogaty, drugi biedny. Pierwszy to arystokrata, jasnoskóry mieszkaniec stolicy, drugi – dumny prowincjusz o ciemnej karnacji. Ich światy nigdy nie powinny się zetknąć. Mogliby żyć, nie wiedząc o sobie nawzajem. Widać los chciał inaczej, bo obaj zaczęli uprawiać boks.

Marco Antonio Barrera i Erik Morales uosabiają jeden z najgłębszych podziałów w meksykańskim społeczeństwie: na„białych” mieszkańców Mexico City i ciemnoskórych „Indian” z prowincji. Wychowany w białej, zamożnej rodzinie Barrera reprezentował tych pierwszych: chodził do dobrej szkoły w spokojnej dzielnicy Mexico City a marzeniem jego ojca było wychować syna na prawnika. Młody Barrera wolał jednak bić się na pięści. Na zawodowstwo przeszedł w wieku 15 lat.

el terrible

Erik „El Terrible” Morales fot. flickr.com by the _michael/CC

Erik Morales był dumny z tego, że był częścią tego „gorszego” Meksyku. Uboga rodzina nie mogła zapewnić mu dobrej edukacji, dlatego jedyną szkołą, jaką skończył, był „uniwersytet uliczny” w El Norte, najgorszej dzielnicy Tijuany. Ten chudzielec o indiańskich rysach zaczął boksować w wieku 5 lat. To nie był wybór, ale droga ucieczki. Morales został zawodowcem, mając 16 lat. Druga połowa lat 90. to wyjątkowy czas w historii meksykańskiego boksu: kibice poszukują kogoś, kto pójdzie w ślady wielkiego Julio Cesara Chaveza. Zarówno Barrera, jak i Morales wiedzieli, że tylko jeden jest w stanie go zastąpić. Walczą efektownie, zdobywają pasy mistrzowskie i popularność. Krążą wokół siebie. Wreszcie w 2000 roku godzą się na walkę, która z miejsca staje się kandydatem do „meksykańskiej walki stulecia”.

Kiedy wojna wreszcie wybuchła, dwaj caudillos nie chcieli więcej słyszeć o pokoju. Wszystko inne przestało mieć znaczenie, bo walczyli przecież o coś więcej niż pieniądze.  

zapata 02Szybko stało się jasne, że gra idzie o miano najlepszego meksykańskiego pięściarza swojej generacji. To dużo więcej niż pieniądze. Historia rywalizacji między Barrerą i Moralesem chwyciła za gardło cały Meksyk. Kraj podzielił się na dwie części. Jedni stali za Moralesem, drudzy kibicowali Barrerze. Jasny, lepiej wykształcony i bogatszy Meksyk kontra biedni mieszkańcy prowincji. Rywalizacja przeniosła się poza ring: pobili się podczas wywiadu, a potem jeszcze raz na młodzieżowym meczu piłki nożnej.  Barrera nazywał Moralesa „głupim Indianinem”, a ten odpowiadał, że może jest głupi, ale Barrera „na zawsze pozostanie pedałem”. Rewanż Morales vs. Barrera w 2002 roku był jedną z najbardziej oczekiwanych walk roku. Po 12 zaciętych rundach obaj ogłosili się zwycięzcami, ale zdecydowanego zwycięzcy wciąż nie było.  W ciągu następnych dwóch lat zmierzyli się z różnymi 10 przeciwnikami. Przyszły pierwsze porażki, ale one nie miały znaczenia, bo przeciwnik był znów tylko jeden. Obaj wciąż chcieli udowodnić, kto jest lepszy. W 2004 roku spotykają się po raz ostatni. Po ogłoszeniu werdyktu znów prawie się pobili.

Obaj myśleli, że to już koniec, że skoro nie ma innego wyjścia, to tytuł najlepszego meksykańskiego boksera będą dzierżyli we dwóch.

Caudillos podzielili się zdobyczą. I kiedy już myśleli, że nic im nie zagraża, pojawił się ktoś, kto rzucił im wyzwanie. Nigdy nie traktowali go poważnie, ale on długo znosił upokorzenia i cierpliwie gromadził siły.

Część druga niebawem!

TT

5 bokserów, którzy muszą powiedzieć sobie „dość”

Grzegorz Markowski śpiewał, że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Niestety do tej prostej prawdy nie zastosowało się paru wielkich bokserów. I choć ich walki są już policzone oni zdają się nie przyjmować tego do wiadomości. Oto bardzo subiektywna lista pięściarzy, którzy dla własnego dobra powinni zawiesić rękawice na kołku.

1.Erik Morales – legenda latynoskiego boksu i pierwszy Meksykanin, który był mistrzem w czterech kategoriach wagowych. Do historii przeszły jego trzy walki z Marco Antonio Barrerą  a potem z Mannym Pacquiao. Kto nie widział niech ogląda:

Najpiękniejsze w stylu „El Terrible” jest to, że kiedy czuł się zraniony … atakował. Zawsze kiedy dostał mocny cios, chciał od razu oddać. Do czasu ostatniej walki. Danny Garcia trafił go potężnym lewym sierpowym, aż Morlales zrobił piruet zanim wylądował na deskach. „El Terrible” nie powinien już walczyć. Dobra wiadomość jest taka, że on sam też o tym wie i już zapowiedział, że stoczy jeszcze tylko jedną pożegnalną walkę        w swojej rodzinnej Tijuanie.

2.Roy Jones Jr. – odwrotnie niż Erik Morales Roy nie uświadomił sobie jeszcze, że czas na zejście ze sceny już minął. Niektórzy mówili mu o emeryturze już w 2004 roku, kiedy w przeciągu 4 miesięcy Jonesowi przytrafiło się najpierw to a później to. Wielu ludzi        w boksie zadaje sobie pytanie dlaczego Roy Jones wciąż boksuje? Znokautowany ostatnio przez Denisa Lebiediewa i Dannego Greena przestał być obiektem pożądania dla telewizji. Co mu pozostało? Kolejne „tournee” po Europie i walka z lokalnymi pięściarzami. Szkoda tylko trwonić własną legendę na takie cele. Obecnie Roy Jones Jr. jest w trakcie swojego muzycznego tournee po Rosji i zapowiedział, że chciałby „stoczyć jeszcze trzy walki”. Jako kibic mogę mieć tylko nadzieję, że za parę lat nie będzie mówił jak Riddick Bowe a na życie będzie zarabiał jako komentator.

3.Evander Holyfield – kliniczny przypadek, który w porę nie zdał sobie sprawy, że to koniec. Niedawno stuknęła mu 50. I już miał ogłaszać zakończenie kariery, był dosłownie o włos, ale stało się coś czego nie można było przewidzieć. Evander „Jedno Ucho” obudził się rano, przemyślał wszystko raz jeszcze i postanowił, że to jeszcze nie koniec.

Evander Holyfield. 50 – latek – fot. flckr.com: World Series Boxing/CC

Od lat „Holy” dobija się o szanse walki, z którymś   z braci Kliczków, ale szanse na to są bliskie zeru (choć moim zdaniem Evander dałby sobie radę gorzej niż J.M. Mormeck). Wyrok na Holyfielda już zapadł; starzy pięściarze są jak modelki, nikt nie chce płacić za ich oglądanie. Na nieszczęście pieniędzy Holyfield potrzebuje jak powietrza: właśnie złożył w sądzie pozew o wstrzymanie licytacji pamiątek bokserskich, wśród których są m.in. rękawice, którymi znokautował Mike`a Tysona. Mam nadzieję, że ta chodząca legenda      i jedyny bokser, który czterokrotnie zdobywał tytuł mistrza świata wagi ciężkiej pewnego ranka obudzi się i uzna, że ma już dość walki za pieniądze.

4.Shane Mosley – jak powyżej. „Sugar” zanotował porażki w 3 z ostatnich 4 walk. Po laniu od Saula Alvareza zapowiedział, że kończy z boksem, ale cały czas pojawiają się plotki, że chce spróbować jeszcze raz. O nadziejach na sprowadzenie Mosleya do Polski i zorganizowanie walki z Jonakiem pisaliśmy już tutaj. Mam nadzieję, że nie spotka go los Roya Jonesa i nie stanie się obwoźną atrakcją na europejskich galach.

5.Hasim Rahman – 22 kwietnia 2001 roku sensacyjnie znokautował Lennoxa Lewisa i … od tego momentu liczy, że uda mu się powtórzyć ten, historyczny prawy sierpowy. Niestety. Hasim Rahman od 12 lat walczy ze zmiennym szczęściem zarówno w Europie jak i w USA. Ostatnią szansą na dużą walkę był pojedynek z Aleksandrem Powietkinem. Znokautowany w drugiej rundzie Rahman przez większość pojedynku trzymał się lin i wyglądał źle, jak tylko może wyglądać 40 – latek w ringu.

Pamiętam, że kiedy sędzia przerwał walkę, zadałem sobie pytanie: jego sztab musiał przecież wiedzieć w jakiej jest formie dlaczego więc pozwolili mu wejść na ring?

TT

Wszyscy ludzie króla

Stara jak sam boks tradycja mówi, że każdego wielkiego czempiona otacza grupa ludzi, której jedynym zadaniem jest spełniać wszystkie zachcianki króla. Świta to skomplikowany jak szwajcarski zegarek mechanizm, gdzie każdy ma swoje zadanie: jeden trzyma ręcznik, drugi myje samochód, trzeci liczy wszystkie ciosy jakie mistrz wyprowadzi podczas treningu …

Kiedy Floyd Mayweather Jr. wchodził do ringu przed walką z Miguellem Cotto, uwagę kibiców przyciągnęła nowa twarz w otoczeniu niepokonanego pięściarza z Grand Rapids. Przyzwyczailiśmy się już, że najwybitniejszemu z klanu Mayweatherów towarzyszy raper 50 Cent, ale obecność Justina Bibera zaskoczyła wielu…

Mayweather jest jednym z ostatnich pięściarzy, którzy stworzył wokół siebie „świtę mistrza”, prawdziwy dwór wyłącznie na swoje usługi. Floyd ma nie tylko zastęp wielkich jak góry ochroniarzy, ale również człowieka, zliczającego wszystkie ciosy, które „Money” zadaje podczas treningu.

Karły i cyrk Alego

Jednym z pierwszych, którzy stworzyli wokół siebie mały dwór był Sugar Ray Robinson. Po zdobyciu po raz drugi tytułu mistrza świata, w 1951 „Słodki” wybrał się w tour po Europie. W ciągu 57 dni stoczył 7 walk, a czas między pojedynkami umilało mu 13 osób m.in. osobisty kamerdyner, masażysta, fryzjer, instruktor gry w golfa oraz karzeł, którego jedynym zadaniem było rozbawiać mistrza. Otoczenie Robinsona było na tyle liczne, że któryś z dziennikarzy określił ja mianem „entourage”,

Tradycja „świty” rozwinęła się na dobre kiedy Muhammad Ali stał się najbardziej rozpoznawalnym pięściarzem na świecie. Kiedy mistrz zjawiał się w jakimś mieście dziennikarze pisali, że przyjechał „cyrk Alego”. Ta wesoła trupa liczyła w sumie kilkanaście osób, ale najgłośniejszym z nich był Drew “Bundini” Brown. Brown pełnił funkcję cornermana, ale jego głównym zadaniem w narożniku było motywowanie mistrza pomiędzy kolejnymi rundami. To Bundini wymyślał rymowanki, które później wykorzystywał Ali, włącznie ze słynnym „Lata jak motyl, żądli jak osa”.

Na dworze Alego każdy miał swoje zadanie. Wali Muhammd, podczas treningów próbował pot mistrza i sprawdzał poziom soli. Praca Lloyda Wellsa, polegała na liczeniu przysiadów, które Ali wykonywał podczas treningów. Kiedy policzył już wszystkie pełnił funkcję doradcy biznesowego. Howard Bingham, który podążał za mistrzem niczym cień przez ponad 30 lat, był osobistym fotografem. W skład dworu „The Greatest” wchodzili również: brat Rahman, były policjant Pat Patterson, zatrudniony w roli ochroniarza oraz kwatermistrz całej ekipy Gene Kilroy.

Aaron Pryor, mistrz świata wagi lekkopółśredniej w latach 80. Miał świetny lewy sierpowy   i najgłośniejsze chyba otoczenie we współczesnym boksie. Pryor na treningi zawsze wybierał się z grupą kolegów. Kiedy mistrz pytał się „What time is it?”, wszyscy odpowiadali „Hawk time!” (Hawk, to ringowy przydomek Pryora). Wszystko byłoby pięknie, gdyby mistrz, nie dopytywał się o czas bez przerwy …

Mistrz nie chce być sam

Wśród współczesnych pięściarzy tylko Floyd Mayweather Jr. i Manny Pacquiao, osiągnęli status dający im prawo do własnej świty. Pacquao, otacza się rodakami. Grupa liczy 20 – 25 Filipińczyków, którzy piorą ciuchy, gotują, wyprowadzają na spacer psa mistrza. Podziału obowiązków nie ma, wszyscy robią wszystko – azjatycka sprawność organizacyjna nie ma widocznie zastosowania w świecie boksu. Wszędzie jest ich pełno, śpią i jedzą razem: Manny nigdy nie jest sam, bo jak mówi „lubi ludzi”.

Ostatnio, pod wpływem duchowej przemiany mistrza, do dworu dołączył pastor Jeric Soriano. Otoczenie filipińskiego senatora pęcznieje z walki na walkę, więc przed walką     z Joshuą Clotteyem na Cowboys Stadium w Teksiasie, Pacman musiał nawet wynająć specjalny odrzutowiec, aby wszystkich przetransportować.

***

Fenomen „świty” bokserów, a szczególności to dlaczego cieszący się olbrzymią popularnością multimilionerzy nie potrafią być sami, to temat na osobny wpis. Pięściarze po prostu lubią otaczać się ludźmi, którzy ich lubią. Im bardziej stają się sławni, im bardziej wierzą w to, że nie są zwykłymi śmiertelnikami, tym bardziej chcą mieć wokół siebie ludzi, którzy ich podziwiają. Może ma to coś wspólnego z psychologią? Może jednak jest coś w tym, co mówił Frank Bruno, że boks to „najbardziej samotny” sport na świecie…

TT

Stadionowa historia boksu

Raz na jakiś czas starcie dwóch pięściarzy staje się wydarzeniem, które skupia na sobie uwagę świata. Tylko parę pojedynków w dziejach boksu miało w sobie siłę, aby zapełnić stadion i zapisać się w historii.

Gwiazda Dawida na spodenkach

Żaden z nich nie był wówczas mistrzem świata. Mimo to Stadion Jankesów w Nowym Jorku wypełniło 65 tys. ludzi. Tego dnia reprezentowali coś więcej niż samych siebie. Max Baer i Max Schmeling stanęli naprzeciw siebie w upalny wieczór 8 czerwca 1933 roku.


Parę miesięcy wcześniej w Niemczech do władzy doszła odwołująca się do antysemickich haseł partia nazistowska. Na czarnych spodenkach Baera widniała sześcioramienna gwiazda Dawida – bokser był z pochodzenia Żydem. Schmeling był zaś postrzegany jako produkt nazistowskiej propagandy i narzędzie w rękach Hitlera. Prasa okrzyknęła walkę jako starcie dobra ze złem. Baer powiedział dziennikarzom, że uderzy tak mocno, że “wszystkich Niemców rozboli głowa, włącznie z Hitlerem”. Tamtego wieczora Schmeling nie mógł mu sprostać. Sędzia przerwał więc walkę w 10. rundzie. Kibice oszaleli z radości.

Ameryka wstrzymuje oddech

Trzy lata później Stadion Jankesów był również miejscem starcia Joe Louisa i Maxa Schmelinga. Pierwsza walka rozegrała się 19 czerwca 1936 r. Dla świata było to konfrontacja amerykańskiej wolności i hitlerowskiego totalitaryzmu. Choć faworytem wielotysięcznej publiczności był 22-letni Louis, to okazał się on jednak nieprzygotowany na starcie z doświadczonym Niemcem (był mistrzem Europy i świata). Faworyt „wolnego świata” został znokautowany w 12. rundzie. Stadion w sercu Bronxu zamarł. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi opuściło go w ciszy. Schmeling powiedział, że wygrał, czując poparcie “całego narodu niemieckiego i jego Führera”. Oddajmy mu jednak sprawiedliwość: nigdy nie był członkiem NSDAP, nie popierał nienawiści do Żydów, a jego menedżer był żydowskiego pochodzenia. Louis – Schmeling II miał miejsce dwa lata później. Sceneria była taka sama a napięcie przed walką jeszcze większe.


22 czerwca 1938 roku na stadionie Jankesów zgromadziło się ponad 70 tys. kibiców. Setki tysięcy ludzi zsiadło przed odbiornikami radiowymi. Dwie minuty i cztery sekundy pierwszej rundy wystarczyły Louisowi, aby znokautować swego arcyrywala.

Zapach krwi w Kinszasie

Dwie z trzech walk, które Muhammad Ali stoczył na stadionach były szczególnie dramatyczne. W 1963 roku stanął naprzeciw Henry’ego Coopera, a pojedynek na Wembley Stadium obserwowało 35 tys. fanów. W czwartej rundzie doświadczony Cooper trafił młodziana lewym sierpem i posadził go na deski. Ten lewy sierp pamiętają do dziś najstarsi Anglicy. Ostatecznie jednak Cooper przegrał przez TKO. Drugim „stadionowym” pojedynkiem Alego była walka z Georgem Foremanem w Zairze. Miejscem starcia była Kinszasa i jej stadion narodowy, nad którym górowało zdjęcie prezydenta Mobutu, tyrana, który nie widział różnicy między budżetem państwa a własnym portfelem. Wcześniej arena wykorzystywana była jako więzienie (na murawie wykonywano nawet wyroki śmierci). W powietrzu wciąż unosił się zapach krwi. 30 października 1974 roku 60 tys. Zairczyków przyszło dopingować Alego. Choć Foreman był młodszy i silniejszy, Ali zdominował pojedynek. Było to być może najlepsze osiem rund w jego karierze. W ósmym starciu szybka kombinacja lewy – prawy zakończyła walkę.


Największa walka w historii Meksyku

Największą publikę na stadionie w historii boksu zgromadził jednak walczący w kategorii lekkiej Meksykanin Julio Cesar Chavez. Jego znakiem rozpoznawczym był lewy “na wątrobę”. Chavez inkasował trzy ciosy, aby wyprowadzić jeden. Systematycznie obijał przeciwnika przez parę rund tak, aż tamten nie miał ochoty wychodzić do następnego starcia. W 1993 roku Chavez miał na koncie 82 walki. Wszystkie zakończył zwycięsko. Jego przeciwnikiem był Amerykanin Greg Haugen. Miejscem starcia był legendarny Stadion Azteca w Meksyku. Haugen ściągnął na siebie nienawiść widzów, kiedy powiedział, że w całym kraju nie ma tylu Meksykanów, których stać na kupienie biletu. 20 lutego 1993 roku oglądać swojego idola przyszło 136 tysięcy ludzi! Ścisk był tak wielki, że pięściarze musieli długo przeciskać się przez tłum zanim weszli do ringu.


Mali ludzie ratują boks

Boks zawodowy zniknął z otwartych stadionów na kilkanaście lat. Z powrotem wprowadzili go tam bracia Kliczko oraz człowiek, który zaczynał karierę w kategorii muszej, czyli Manny Pacquiao. Jeszcze dziesięć lat temu myśl, że bokser z niższej kategorii wagowej może nie tylko walczyć w „main event”, ale również zapełnić cały stadion wywoływała pusty śmiech. Boks zawodowy przeszedł jednak transformację, waga ciężka przestała być „królewską kategorią”, a uwaga kibiców skupiła się na zawodnikach ważących połowę tego co Lennox Lewis. W 2010 roku popularność Pacquiao stała się tak wielka, że największa nawet hala była dla niego zbyt mała. Stąd pomysł, by walczył na nowym stadionie Cowboys Stadium w Dallas. Filipiński senator walczył tam dwukrotnie (z Joshua Clotteyem i Antonio Margarito). publiczność na każdym z pojedynków przekraczała 40 tysięcy ludzi.

Postscriptum

W tej historii godny uwagi jest również polski wątek. Kiedy 10 września 2011 roku Vitalij Kliczko i Tomasz Adamek stanęli w ringu na wrocławskim Stadionie Miejskim, tworzyła się historia. Po pierwsze: był to pierwszy w dziejach pojedynek o mistrzostwo świata kategorii ciężkiej, który odbył się w Polsce. Po drugie: była to pierwsza walka o mistrzostwo świata, którą zawodnicy stoczyli na polskim stadionie. Trzeciego historycznego punktu niestety znaleźć nie można. Tomasz Adamek nie został pierwszym polskim zawodowym mistrzem świata królewskiej kategorii.

TT
(tekst w zmienionej formie ukazał się na łamach „Gazety Wrocławskiej”)