Diablo Wielka Smuta

27 września Polacy znów zapukają do bram Kremla. Zanim Diablo Włodarczyk weźmie na ząb Grigorija Drozda, a Paweł Kołodziej skrzyżuje rękawice z Denisem Lebiediewem warto jednak pomyśleć, czy kolejny marsz na Moskwę nie jest dowodem poważnej choroby?

fot. flickr.com CC by yukon white light

fot. flickr.com CC by yukon white light

Politycznie stolica Rosji nie ma ostatnio najlepszej passy, ale boksersko kojarzy się nam świetnie. Latem 2013r. Krzysztof Włodarczyk, wpadł do Moskwy jak po swoje, pohulał z miejscowym faworytem, wziął okup i w glorii sukcesu wrócił do kraju. Triumf nad Czakijewem był jak zawojowanie Kremla przez Rzeczpospolitą cztery wieki temu, zwycięstwo co prawda piękne, ale korzyści żadnych nie przynoszące.

„Kreml wzięty! A co dalej, zobaczymy!”.

Sukces zadziałał jak opium i wprawił mistrza i jego obóz w trwający do dziś letarg. Znikąd szukać było rywala, miejsca, ani tym bardziej kogoś, kto chciałby za to zapłacić. Kiedy łupy z poprzedniej dymitriady się skończyły wschodnie złoto kusiło coraz bardziej. Skarby naftowych oligarchów były na wyciągnięcie ręki. Nie pozostało nic tylko siodłać konie i jeszcze raz ruszyć na Wschód.

„Na Moskwę – po pieniądze i sławę!”

Co może być nie tak skoro klasa przeciwnika nie budzi zastrzeżeń, pieniądze „się zgadzają”, a gala zapowiada się jako duże wydarzenie? Nie ma przecież nic złego w szukaniu walk za naszą wschodnią granicą. ALE… Ale kiedy uświadomimy sobie, że 15 miesięcy po najlepszej walce w karierze, Diablo wciąż pozostawał bez zajęcia, problem zaczyna być widoczny. Gdyby nie oferta moskiewskich bojarów to mówiąc wprost Krzysztof Włodarczyk byłby bezrobotnym mistrzem. Promotor wygarnął mu szczerze:

„bierz co jest, innych propozycji nie ma”

Położenie naszego jedynego mistrza świata wydaje się nie do pozazdroszczenia. Włodarczyk bardziej niż króla swojej dywizji przypomina błędnego rycerza krążącego po antypodach światowego boksu. Bardziej niż klejnotem w koronie wydaje się dla swojego promotora młyńskim kamieniem u szyi. Jest mistrzem bez królestwa, gotowym zgodzić się na najbardziej ekscentryczne awantury, nie wyłączając niedoszłej walki za pieniądze dyktatora Gwinei Równikowej, przy którym nawet Władimir Putin wydaje się wolontariuszem korpusu pokoju.


Wiadomo: boks zawodowy to biznes. Opiekunowie Włodarczyka nie mają dużego pola manewru, kategoria cruiser jest słaba, a odpowiednie pieniądze zaproponowali jedynie w Moskwie. Problem Diablo jest jednak szerszy. Nie chodzi o jego klasę sportową, ale niska rozpoznawalność (i atrakcyjność) w kraju i za granicą. Najlepsi zawodnicy w tej wadze są niedaleko, tuż za Odrą. Ale promotorzy Hucka, czy Hernandeza walki z Diablo nie chcą. Z kolei w Polsce brak przeciwników, którzy byliby w stanie wygenerować odpowiednie pieniądze (ostania walka „Diablo” w Polsce zrobiła finansową klapę). Błędne koło.

Jedynym logicznym wyjściem z impasu wydaje się zmiana kategorii wagowej. Czas na skok do wagi ciężkiej. Tam są nazwiska. Tam szukać sławy i pieniędzy.

TT

„Diablo” zje śniadanie z dyktatorem

9 lutego Krzysztof Włodarczyk stoczy walkę w Afryce. Pojedynek, którego stawką będzie pas WBC kategorii junior ciężkiej opłacił jeden z najbrutalniejszych reżimów na świecie. Zastanawialiście się, dlaczego „Diablo” musi brać takie walki?

Mroczne dyktatury i boks zawodowy wzajemnie się przyciągają. Można nawet powiedzieć, że każdy promotor boksu ma swojego dyktatora. Don King miał władcę wielkiego jak cała Europa Zairu, Andrzejowi Wasilewskiemu przypadł równie wredny satrapa drobnej jak ziarnko piasku Gwinei Równikowej.

Obiang

Prezydent Teodoro Nguema Obiang fot. flickr.com Embassy of Equatorial Guinea/CC

Teodoro Nguema Obiang rządzi krajem, którego na mapie trzeba szukać za pomocą szkła powiększającego. W zamian Gwinea Równikowa dysponuje olbrzymimi zapasami ropy naftowej. Dochody ze sprzedaży „czarnego złota” pozwoliły mu już sfinansować Puchar Narodów Afryki w 2012 roku. Dyktator chce jednak dać swoim poddanym kolejne wielkie wydarzenie sportowe.

Prezydent opłacił zaplanowaną na 9 lutego walkę Włodarczyk vs. Mormeck. Promując to wydarzenie, Andrzej Wasilewski przywołuje historię słynnej „Rumble in the jungle” z 1974 roku. Podobieństwa owszem są: Włodarczyk jak Ali będzie się bił na stadionie piłkarskim, a po drugie fundatorem walki jest Obiang, który sięgnął do państwowej szkatuły tak samo jak Mobutu, który wysupłał 10 mln dolarów na starcie Ali vs. Foreman. Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że biorąc pod uwagę skalę te pojedynki są nieporównywalne.

Mormeck

Jean – Marc Mormeck fot. flickr.com by Philippe Moreau Chevrolet?CC

Od strony sportowej afrykańska przygoda zapowiada się równie mało ciekawie. Mormeck jest cieniem pięściarza, który dawniej zunifikował pasy w kategorii cruiser.Jego ostatnia walka z Władimirem Kliczko, mówiąc delikatnie, nie zapisała się w historii, bo ukraiński mistrz znokautował go pierwszym lepszym prawym, który doszedł do celu. Włodarczyk nie może tu nic zyskać, pojedzie tylko na egzotyczną wycieczkę. O ile wyprawę na Antypody jeszcze można było zrozumieć (bo Danny Green to lokalna gwiazda), o tyle walka z Mormeckiem w Gwinei to po prostu skok na bankomat.

Szkoda, bo Krzysztof Wodarczyk to nasz jedyny aktualny mistrz świata i pewnie on sam wolałby większe wyzwania. A tych wbrew pozorom w wadze cruiser nie brakuje: za Odrą rezydują przecież: Marco Huck, Yoan Pablo Hernandez, Firat Arslan, Ola Afolabi. Największym problemem Diablo jest jednak to, że nie był w stanie stworzyć wokół siebie rzeszy oddanych kibiców. Mówiąc wprost, Włodarczyk jest nam po prostu obojętny: wygra – ok, przegra – trudno. Jego ostatnia gala w Polsce (rewanż z Francisco Palaciosem) zrobiła finansową klapę. Ludzie nie chcą go oglądać. Jedyną walką, która przyniosłaby Włodarczykowi popularność (i być może uznanie w oczach polskich kibiców), byłoby starcie z Mateuszem Masternakiem. Niestety, akurat o tym pojedynku Diablo nie chce nawet słyszeć.

TT